Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Kto nie widział, ten trąba – kolejna odsłona cyklu “Głos wykluczonych” była wydarzeniem minionego weekendu. Niedzielny, premierowy pokaz odbywał się w strugach deszczu, co wcale nie przeszkodziło ani publiczności, ani artystom, którzy przemoknięci do suchej nitki pływali pontonami po stawie czy zwisali z dębowej gałęzi.

A mimo że zapowiadany przez prognozy przelotny deszcz, zamiast ustawać, tylko przybierał na sile, nikt nie salwował się ucieczką. Warto było wytrwać do końca, bo to właśnie w finale wielka orkiestra Michała Znanieckiego zabrzmiała z pełną mocą – klasycznie szkolonych głosów solistów operowych (Ewa Biegas, Karina Skrzeszewska, Wioletta Białk, Sebastian Marszałowicz) i wokaliz Meli Koteluk, aktorów (Małgorzata Bogdańska, Oksana Terefenko, Misiek Koterski), a nawet reżysera filmowego (Marek Koterski gra tu Tezeusza). Ale też artystów nieprofesjonalnych, przedstawicieli mniejszości narodowych – Ukraińców, Łemków, Bułgarów, Greków i Żydów. A także seniorów z wrocławskich domów pomocy społecznej czy podopiecznych Wrocławskiego Centrum Opieki i Wychowania.

Przez szantaż do wyjątkowości

Od seniorów wszystko się zresztą zaczęło – kiedy Znaniecki zaczynał pracę nad całym cyklem (“Sen” jest jego trzecią odsłoną), miał w głowie gotowy plan: do pierwszego spektaklu, “Króla Leara”, chciał zaprosić wrocławskich seniorów, do drugiego – “Pokolenie P: Prokofiew” – dzieci, w trzecim brać mieli udział Romowie z wrocławskiego koczowiska (ostatecznie nie udało się ich zaprosić).

Ale rzeczywistość szybko wywróciła cały projekt do góry nogami. Seniorzy po premierze “Leara” zaprotestowali. – Musisz dalej z nami pracować, umrzemy, jak nas zostawisz – powiedzieli reżyserowi. A reżyser uległ temu szantażowi, który wcale nie wydawał się bezpodstawny – schorowanym, wiekowym, częściowo sparaliżowanym artystom amatorom praca nad przedstawieniami dawała nowy powód, dla którego warto żyć. We “Śnie” jako komedianci opowiadają historię Pyrama i Tyzbe, nieszczęśliwych kochanków z “Przemian” Owidiusza.

Spektakl Znanieckiego swoją wyjątkowość zbudował na kilku podstawach. Po pierwsze, za jego sprawą udało się zaczarować otoczenie leśnickiego zamku tak skutecznie, że spacerując po nim nocą, w świetle pochodni, od jednej sceny do drugiej, widz miał – mimo ulewnego deszczu – wrażenie, że śni swój letni sen gdzieś w pobliżu Aten, gdzie zawieszony na jednym z drzew śpiewa swoje pieśni leśny chochlik Puk (Koteluk).

Nie musisz być profesjonalistą, ale się starać

Po drugie, udał tu się trudny mariaż – klasyczna operowa forma spotkała się z muzyką popularną, Szekspir ze współczesnym tekstem, profesjonalni aktorzy z amatorami. W dodatku w tym “Śnie” na równych prawach pojawiają się przedstawiciele różnych kultur – np. roztańczony orszak Tytanii i Oefeusza tworzą członkowie ukraińsko-łemkowskiego zespołu tanecznego.

W efekcie tego spotkania nic nie zgrzyta, a w dodatku pojawiają się tu całkiem serio i aktualnie brzmiące kwestie. Kiedy Helena pyta o drogę do lasu ateńskich rzemieślników, odgrywanych przez przybyszów z Ukrainy, rzuca na odchodnym: “strasznie dużo tu emigrantów”. Tylko kto w tym sennym świecie jest emigrantem? Oni czy ona, naruszająca niewidzialną granicę dzielącą dwa światy – rzeczywistości i wyobraźni?

Wydaje się, że wywiedziona z Szekspira scena z rzemieślnikami, którzy przygotowują do wystawienia dramat o Pyramie i Tyzbe, jest kluczowa dla idei Znanieckiego – w procesie twórczym brać może udział każdy, niezależnie od tego, czy posiada dyplom ukończenia szkoły artystycznej. Co nie oznacza wcale, że amatorów traktuje się tu ulgowo. Wręcz przeciwnie – udział w projekcie oznacza ciężką pracę. I ten brak taryfy ulgowej jest trzecim z filarów sukcesu “Snu”. Nie musisz być profesjonalistą, żeby robić teatr – wydaje się mówić Znaniecki. – Ale musisz bardzo się starać – dodaje.

Waga projektu Znanieckiego

To przesłanie jest kluczowe, bo pomijając artystyczne szkoły, do których trafia niewielki odsetek wrocławian, z edukacją artystyczną, nawet na podstawowym poziomie, mamy problem.

Maćko Prusak, który wyreżyserował pokazywaną we Wrocławiu dzień wcześniej młodzieżową premierę przygotowaną we Wrocławskim Teatrze Lalek w ramach cyklu “Lato w teatrze”, był zaskoczony, jakim wyzwaniem okazało się rozruszanie młodych aktorów amatorów tak, żeby można było zaaranżować na scenie proste układy choreograficzne. – Tak jakby nigdy nie mieli zajęć z rytmiki – komentował Prusak, specjalista od ruchu scenicznego.

Dziwić się jednak nie ma czemu – możliwe, że jego podopieczni, wystarczająco teatrem zainteresowani, żeby spędzić kilka letnich tygodni na warsztatach, z rytmiką nigdy nie mieli do czynienia. Mogą też nie umieć śpiewać i grać na żadnym instrumencie. Rośnie nam pokolenie biernych – w najlepszym razie – obserwatorów życia artystycznego. Niby niewielki z tym problem – brak znajomości nut nie wyklucza nas z kręgu miłośników Bacha, a nieumiejętność nazywania barw z podstawowej palety nie pozbawi zachwytu nad płótnem Picassa. Ale wyposażeni w te kompetencje będziemy mieć pełniejszy kontakt ze sztuką.

Dlatego taką wagę ma projekt Znanieckiego – bo wpuszcza za kulisy tych, których od teatru dzieliła dotąd – z różnych przyczyn – daleka i wyboista droga. Pokazuje, z jakich składników i w jaki sposób powstaje całe dzieło, ile zespołowej pracy wymaga. I że cała ta maestria, cały ten precyzyjnie nastrojony mechanizm wymaga wprawdzie umiejętności, ciężkiej pracy, wysiłku i dużo cierpliwości, ale jest możliwy do osiągnięcia.

Tym bardziej szkoda, że “Głos wykluczonych” to pomysł zakrojony na kilka lat zaledwie – swój finał ma znaleźć w przyszłym roku. Cała nadzieja we wrocławskich seniorach. I tym, że tak łatwo Znanieckiego ze swoich objęć nie wypuszczą.